Wiedziałem, byłem pewien, ale jak głupi miałem nadzieję, że wykonawca ronda w Michałowicach zdąży przed czasem albo chociaż na czas, ale… skończyło się jak zawsze.
Dziś, specjalnie, odwiedziłem stronę gminy Michałowice aby sprawdzić, czy wrócę do domu już nowym rondem, a tu niespodzianka.
Ulega przesunięciu termin zamknięcia skrzyżowania ul. Środkowej i Ryżowej w Opaczy Kolonii – zamknięcie jest planowane do dnia 18 listopada 2010 r. włącznie.
Nie będę tutaj oceniał, mam nadzieję, że mieszkańcy Michałowic podobnie jak ja oceniają inwestycje, a najbardziej pokazowe inwestycje.
Marzy mi się już rok 2012ty, kiedy będę mógł wjechać na Południową Obwodnicę (której budowę skrzętnie doglądam jeżdżąc codziennie niemalże równolegle do samej Puławskiej). Ale marzenia to jedno, a stan faktyczny to drugie. Od trzeciego dnia listopada Ursus stanął… Nie ma najprostszego ujścia całego ruchu Jerozolimskich przez Ryżową, Środkową/Szyszkową do Al. Krakowskiej ze względu na budowę ronda przez gminę Michałowice.
Słyszałem Burmistrza Michałowic w TVN mówiącego, że należy przecierpieć te dwa tygodnie, bo później będzie lepiej, i do „tego lepiej” jeździć Jerozolimskimi i dalej Łopuszańską. Ale Burmistrz zapomniał że jeździ się w dwie strony… Ja, osobiście, pierwszego dnia, jadąc od Raszyna. spędziłem około 30 minut od drugiego ronda w Michałowicach (o godzinie 19tej!) do Al. Jerozolimskich. Więc myślę dnia następnego… „Może politycy nie kłamią? Pojadę z Puławskiej w Rzymowskiego i wrócę Marynarską/Łopuszańską”. I to był mój błąd… Burmistrz nie poinformował, że przy Jerozolimskich 3 pasy zwężają się do dwóch i korek ciągnie się już nawet przed Al. Krakowskiej. Do domu wracałem prawie dwie godziny! (po godzinach szczytu – była około 19tej).
Najszybszą trasą którą dziś z Puławskiej „odkryłem” to pojechać (w godzinach szczytu) na „chama” do Al. Niepodległości następnie w Trasę Łazienkowską, skręt w Filtrową, następnie objazdy aby dojechać do Wawelskiej, Jerozolimskie i git… Tylko 40 minut w godzinach szczytu!
Ale co chciałbym przekazać! Jeśli szukacie mieszkania w Ursusie musicie mieć nerwy ze stali lub żyć marzeniami lub też pracować tam i nie przemieszczać się za daleko… Nie jest fajnie…
Dla odmiany lub przykładu o 8 mej rano: Dziś jechałem na Bemowo – 25 minut z Dzieci Warszawy do Chrobrego (widząc tłumy mieszkańców przemieszczające się do Chrobrego chcące złapać więcej komunikacji miejskiej) + 1 minutę do Popularnej, a później 30 sekund przejechałem do Powstańców Śląskich.
W związku z zaistniałym koncertem Pain Of Salvation w Budapeszcie i moimi imieninami nie będę w stanie ogarnąć świata przez chwilę, więc nie martwcie się… żyję, ale ciężko coś więcej napisać niż PoS stała sie moją prawie naj, a może naj… (bo przecież to nudne).
To może był jeden z najdroższych moich wyjazdów na koncerty, lecz NIESAMOWITY pod każdym względem. Nie żałuję żadnej wydanej złotówki na ten event. Koncert Pain Of Salvation odbywał się w Budapeszcie w niedzielę, jednakże miasto to piękne i wszystko jest otwarte do rana, więc pojechaliśmy tam już w piątek. Miała jechać „banda gamoni” + madzik, ale Madzik się wykręciła, lecz wykręt, a może wkręt był tak ludzki, że wybaczyłem już w pierwszej minutce gdy mi powiedziała o co chodzi (i tak nie ja płaciłem za jej bilet :P).
Cała wycieczka do Budapesztu zaczęła się od kolekcjonerskich biletów – kupno dzięki koledze z mojej firmy (nasze numerki biletów 64, 65, 66), następnie tanie apartamenty – my zgłębiliśmy tu (185Eur za trzy dni!).
Koncert odbywał się na statku na Dunaju, gdzie z daleka widać jest ekskluzywną restaurację (zastanawialiśmy się ile osób tam może się zmieścić – maks 300), ale okazało się że pod restauracją jest imprezownia. Oto zdjęcie poglądowe:
A to na statek w dniu koncertu:
Dotarcie tam nie było krótkie, ponieważ ja jechałem z Warszawy, następnie do Krakowa po resztę składu, później wspólnie do Cieszyna, a następnie kierując się na autostradę z Żyliny do Budapesztu. Wyjechałem z domu około 12tej, w Krakowie znalazłem się przed 17tą (około 1h spędziłem w Krakowie na wjeździe w korku!!!!). Kraków opuściliśmy około 18tej aby w Budapeszcie być o 1 w nocy. Nie powiem, strasznie męczyłem się jadąc po Słowacji i Czechach, ponieważ jechałem dokładnie z przepisami. Chłopakom było dobrze bo mieli piwo 🙂
Apartament niczego sobie – http://www.only-apartments.com/pl/budapeszt/5897/, jednakże miał jeden problem – był korkociąg, widelce, łyżeczki, ale… nie było noża, a my mieliśmy wszystko do jedzenia ze sobą. W sobotę wyszliśmy szukać sklepu aby kupić nóż, lecz niestety okazało się że wszystkie sklepy (prócz spożywczych) były zamknięte z powodu święta. Trzeba było coś poradzić, bo śniadanie trzeba było zjeść… W końcu pożyczyliśmy nóż z knajpy obok – pani popatrzyła się na mnie z uśmiechem lecz dała się przekonać że za pół godziny oddamy. Śmieszna anegdotka, że oddając pomyliłem kafejkę i z nożem w ręku wszedłem do innej…
Moje spostrzeżenia z Budapesztu są następujące: po kryzysie jest to jedno z tańszych miast w UE – picie i jedzenie w restauracjach nie zabija portfela, dodatkowo to miasto nie zasypia – knajpki, nawet małe, otwarte są długo, mają także najlepsze kebaby… Tramwaje wyglądają jak Swingi w Warszawie. Dodatkowo, czego nie zauważyłem, będąc kilka razy wcześniej bardzo dużo bezdomnych widać na mieście…
Nie wiem czemu tak nas Węgrzy lubią… Gdy mówiłem, że jestem z Polski słyszałem „Viva Polonia”…
Koncert był, jak już napisałem niesamowity, kultura węgierska także – na widownię można było wejść z butelkami a bar złączony z widownią był ogromny.
Oto końcówka koncertu, która mnie rozbroiła i uznałem że był to najlepszy koncert mojego życia:
Zdjęcia dzięki uprzejmości kriza… Mogłem nie dostać bo marudziłem, że tyle pstrykają tymi aparatami 🙂
PS. Dodatkowe zdjęcia kriza z koncertu można zobaczyć tu
Właśnie wróciłem z eventu, który pozostanie mi w pamięci na bardzo długo – wczoraj obejrzeliśmy koncert Pain Of Salvation w Budapeszcie. Koncert odbywał się na statku…
Troszkę spostrzeżeń opiszę jutro, bo dziś jestem lekko zmęczony – za kierownicą przez 12 godzin.
Może się niektórzy śmieją, może drwią, ale po tym jak Nergal znalazł się w szpitalu i wiadomo było, że ma białaczkę, zdecydowałem się być dawcą szpiku. Zarejestrowałem się na stronce. Myślałem, że już o mnie zapomniano, bo trwało to prawie miesiąc, ale otrzymałem dziś wszystkie papiery wraz próbnikami. Jutro odeślę…
Dostajesz kopertę zwrotną, deklarację dawcy, próbniki i tak na prawdę nic Ciebie to nie kosztuje! W przyszłości, jeśli byłbyś potencjalnym dawcą to też nie jest nerka… Luzik, pomóżmy innym.
Krzyża nie musimy nosić i o niego walczyć, ważne, że tu – w głowie – te dwa elektronki empatii się zetkną.
W piątek zadzwoniła do mnie moja ex:
– Wiesz, Krzyś cały czas chce słuchać Sabatona i mówi, że Uprising to Powstanie. A „kawałek” mówi o Warszawie. Prawie się popłakałam. Właśnie oglądamy wspólnie oficjalny teledysk.
I to jest wpis będący komentarzem do wcześniejszego.
PS. W ten weekend mieliśmy płytkę jeden kawałek Krzysia (jedyny), a drugi taty 🙂
Niektórzy, którzy czytają Facebooka czytali już że mój syn poprosił kiedyś: – Tata, może puścimy jakąś muzykę jaką zawsze słuchasz
– Dobrze, tylko poszukam czegoś lżejszego, bo to co teraz słucham jest za mocne
– Tata, mocne może być.
I tak przez tydzień próbowałem złożyć składankę, abyśmy nie pojechali z Rotting Christ Aealo (która notabene według mnie jest najzacniejszą płytą tej kapelki). Do wyboru w samochodzie był Acid Drinkers, Danzig, Sabaton i Volbeat. Wrażenia mojego czteroletniego syna były następujące… Acid Drinkers, są dwa kawałki do posłuchania… Na Nothing Else Matters zwątpił i poprosił o zmianę… (coś w tym jest), Danzig znosił nieźle, ale było to po Volbeacie i Sabatonie… Niestety dla mnie, ale nie do końca, pokochał Uprising i cały czas prosił o kawałek o Warszawie… Dziś, gdy odwoziłem go do domu słyszeliśmy już go chyba ze 20ty raz i po prawej stronie także można było usłyszeć mojego pierworodnego „śpiew” „Warszawo waaaaaaaaaa” (pauza) „aaaaaaaalcz”.
Niesamowite było dla mnie to, że młodzi ludzie jednak coś z tej muzyki wyłuskują… Dla mnie, po przemyśleniu – dużo refrenów i proste łatwe i do tego łapiące za ucho rytmy. Taki jest heavy metal dla mojego syna. A poza tym… jest coś z historii, martyrologii…
Odczytałem niedawno SMSa z którego częścią się zgadzam, że korporacja niszczy i nie można pracować 8 godzin i opiekować jeszcze później się synem. I że to powinienem rozumieć?
To rozumiem, ale nie do końca, bo SMS był od mojej ex żony, która zarzuciła mi rzadkie kontakty z synem i przyznam lekko się wkurzyłem… Bo… Kit może wciskać rodzicom a nie mi – w każdym banku, który znam, o godzinie 16tej lub 17tej robi się tłok aby wyjść z pracy, windy jeżdżą jedna za drugą aby unieść podążających do domu pracowników. I stwierdzę definitywnie tak powinno być, jeśli za nadgodziny się nie płaci… Albo zmniejsza etat do 7/8…
Do czego zmierzam? Od jakiegoś czasu stałem się opiekunką dla syna. Nie, żebym był zły… Strasznie się cieszę. Ale pierdoły typu moja korporacja itd to jakoś nie działają na mnie.
Przykłady… Dzwoni młody: „Tata, mógłbyś wpaść do mnie?”, godzina 17-19 jestem (dwa-trzy razy w tygodniu, pomimo bycia pracownikiem korporacji). Mamy nie ma… OK, Korporacja. Ale ostatnio, w zeszły weekend który nie był mój, w piątek SMS – „wziąłbyś go? bo tęskni”. OK, ale mam trudny weekend, mogę tylko na chwilę do soboty rano. Wziąłem w piątek, odwiozłem w sobotę rano… Mamy nie było… Ale wiecie, zrozumcie, korporacja, te sprawy. Wróćmy tydzień wcześniej, niedziela… Młody, z tekstem przez telefon do mamy – „Mama, zostaję u taty do jutra”, ale później będąc zmęczony walcząc ze snem, stwierdził że tęskni za mamą… Minuty przekonywania, nie udało się, wracamy… Wchodzimy w niedzielę do domu o 22, synek pyta „A gdzie mama?”, „Mama zaraz będzie” odpowiedziała babcia. Zapewne korporacja…
Nic nie stwierdzę, nie będzie puenty… Domyślcie się sami.