Na samym wstępie chciałem przeprosić za brak zdjęć… Doślę i zrobię update – Przepraszam, nie miałem za bardzo czasu – czwartek i piątek wyglądały następująco – praca do 20tej, później do baru, a później to już byłem w takim stanie, że chętnie szedłem tylko spać.
Czwartek
Z samego rana dowiaduję się, że fajnie by było, abym został jeszcze jeden tydzień w Bogocie, bo moje doświadczenie, jak i możliwości pomogłyby w kilku dealach. Próbowałem co mogłem, lecz nic nie wywalczyłem. Niestety powrót o czasie był nieunikniony ;(
Dzień bez samochodu to coś czego się nawet nie da wyobrazić – cała Bogota w żółci, a trasa z hotelu do klienta zajęła 7 minut zamiast 40tu. Oczywiście udało mi się dziwną „taksówkę” zobaczyć. Ale tylko zdjęcie może to zobrazować, bo chyba nikt nie widział wozu opancerzonego w centrum miasta.
Praca nudna jak flaki z olejem, po prostu asysta i szkolenie kolegów z Kolumbii. Dobrze, że znalazłem sieć niezabezpieczoną u klienta w budynku, więc surfowałem sobie po internecie. Już o 20tej nie mogłem zdzierżyć i zapytałem, czy nie mają ochoty na browarka?
Usiedliśmy w tym samym barze o którym to pisałem, a także zdjęcia opublikowałem. Siedzieliśmy tam jednak dłużej. W pewnym momencie zachciało mi się tak jak to zawsze po piwie pójść do toalety. No i… zobaczyłem drzwi jak z saloonu a za nimi coś co wyglądało jak duża umywalka. Bałem się, że może jest to umywalka, więc poszedłem się spytać kolegów, „czy tam się sika?”. Po pozytywnym stwierdzeniu, oprócz opróżnieniu się, zrobiłem także zdjęcia, co wprawiło wielu autohtonów w osłupienie.
Gdyby coś nazwa takiego szaletu to – „Orinal„. Bardzo oryginalna nazwa, swoją drogą 🙂
Gdy zamknięto nam bar, kolega zaproponował nam, że możemy się u niego napić whisky, a co za tym idzie, możemy fajnej muzy posłuchać, gdyż dowiedział się, że lubię ostre granie. Tak więc, pojechaliśmy posłuchać kolumbijskiego metalu.
Po drodze stanęliśmy jeszcze przed Stadionem Narodowym, który to pomieścił 80tys ludzi na koncercie Guns n’ Roses. Specjalnie zrobiłem zdjęcie, bo ja jakoś nie widzę naszego stadionu, a jeszcze do tego nie widzę czy na taki stadion pójdę na koncert… Może mój syn?
Apartament 120 metrowy, robił wrażenie, może nie był on urządzony nowocześnie, ale wyglądał kompletnie inaczej niż znane nam w Polsce – zdjęcia oczywiście zrobiłem.
Piliśmy whisky
Sprawdzaliśmy też kibiców stuffy… dodatkowo też prawdziwe kolumbijskie sambrero.
Koniec końców, dostałem kupę CDeków z kolumbijskim metalem i je właśnie przesłuchuję.
BTW: Teraz to już mogę napisać, że ostatnim razem gdy dostałem prezent w 2007 roku to wyglądało to, mniej więcej, tak:
– Wierzysz w Boga?
– Nie, jestem agnostykiem.
– A podobają Ci się kobiety w Kolumbii?
– Strasznie.
W tym momencie koleś wyjął z za pazuchy płytę DVD.
– Mamy dla Ciebie prezent – „Colombian porno”
Piątek
Niestety nie udało mi się być na śniadaniu, ponieważ będąc już spóźnionym, a jeszcze pod prysznicem zadzwonił telefon z recepcji. To był Carlos, była godzina 8:30. Jezuniu, jak się źle czułem. Po zdjęciach powyżej możecie sobie wyobrazić jak…
Dzień przeleciał jakoś szybko i przyjemnie.
W połowie dnia wyskoczyliśmy także na obiad, lecz mój żołądek nie był gotowy jeszcze na jakiekolwiek spożywanie, ale głowa nadal była gotowa na poznawanie. Zdziwiłem się gdy dojechaliśmy do centrum handlowego, które w mojej ocenie było większe od galerii Mokotów, a tam na trzecim (fuj na drugim, bo oni liczą parter jako 1, co często powodowało moją konsternację) piętrze zobaczyłem piętro z samymi knajpami – od kolumbijskich, przez meksykański do włoskich, a jeszcze do tego KFC czy McDonald. Wszystko w jednym miejscu, ale w takich ilościach… że nawet sobie nie wyobrażacie.
Po pracy firma zaprosiła mnie do dzielnicy imprezowej – dzielnica gdzie nie ma domów są same knajpki, kluby, co jakiś czas może jakiś bank. W kilku słowach, wygląda to jak nadmorskie miejscowości w lecie, lecz do knajpek, czy klubów chodzą wszyscy od młodych pełnoletnich do na prawdę starszych. Ta dzielnica strasznie mi się podobała 🙂
Sobota
Wywieszona kartka – „Do not disturbed”, znów obszedłem się smakiem śniadania. O godzinie 11tej wstało biedactwo, o 12tej pojechaliśmy na zakupy. Ale zakupy miały być tradycyjne – kupiłem indiańskie maski do domku (będę go urządzał ciut inaczej i bardzo mi się przydadzą), kawę i tradycyjnie koszulki dla syna. (Może rozwinę, czemu tylko koszulki – nie chcę aby w przyszłości traktował pobyt z matką czy ojcem jako wymuszenie jakichś jego życzeń, jeżeli teraz śpi w piżamce marks&spencers to co może się stać w przyszłości? Kupuję tylko użyteczne pamiątki, a zabawki na jego święta.).
Następnie chłopaki odwieźli mnie na lotnisko. I tu pierwszy „zonk”. Wejście na lotnisko z napisem passangers only, wchodzę… A tu z nienacka żołnierz po hiszpańsku żąda ode mnie biletu.
– Przecież to e-ticket? Po co?
– Bilet!!!
Fart, że znając Kolumbię wydrukowałem e-ticket (czego nigdy nie robię – oszczędzam papier) wygrzebałem z plecaka i zostałem wpuszczony.
Kolejka do AirFrance kilkadziesiąt osób, dotarłem do człowieka co podaje naklejki z adresem, a on pyta mnie:
– Masz TaxException?
– eee? Jak to? Ja nic nie wywożę…
– Musisz mieć! Idź do okienka 19.
Patrzę za siebie, kilkadziesiąt osób za mną i próbuję przekonać, że ja już byłem w Kolumbii i nie było potrzebne coś takiego, lecz koniec końców Pan był miły i pozwolił mi jak już odwiedzę okienko 19te to wpuści mnie bez kolejki.
Podchodzę do okienka 19tego, przechodząc wcześniej kontrolę wojskową i próbuję jak blondynka w urzędach wytłumaczyć o co mi chodzi, a tu Pani zażądała paszportu… wbiła pieczątkę i dała karteczkę, którą miałem dać w CheckIn’ie. Wróciłem do swojej kolejki i odprawiłem się w miarę szybko.
Próbuję dojść do strony gate’ów, ale mam kłopot… Stoi dwóch wojskowych i coś ode mnie po hiszpańsku chcą… Trzymając w jednej ręce paszport, a w drugiej boarding pass próbuję im to pokazać, ale oni nadal ode mnie coś chcą… Po dłuższej chwili usłyszałem:
– ID?
Cały czas trzymam paszport w ręku.
– A to nie ID? – Powiedział łamanym hiszpańskim dobrawek.
– NIE – odpowiedział żołnierz armii kolumbijskiej.
Ostatecznie wystarczyło wyjąć z portfela dowód osobisty i było po sprawie. Ale co by było jakbym nie miał? Przecież nie muszę mieć go zawsze przy sobie, nawet w Polsce.
Odprawa identyczna jak rok temu , lecz tym razem nie musiałem się tłumaczyć czemu tu jestem i nie było palarni na lotnisku ;(
Wsiadłem do samolotu, mój sąsiad okazał się amerykaninem, ale wcześniej po wyglądzie oceniłem go jak żula – śmierdzi od niego, koszula brudna i dziurawa – koszmar. Dobrze że szybko znieczulił się, lecz ten zapach… nie za bardzo mogłem spać…
Ciąg dalszy nastąpi, bo później dużo się działo…